Nazywam się Joachim Guzik. Sześćdziesiąt dziewięć lat już chodzę po świecie i zbieram guziki. Teraz wrzucam je do szklanego słoja, takiego na pojedynczą rybkę. Wcześniej guziki wrzucałem do szuflad. Nie wiem, które są najstarsze, ciągle je mieszam. Wkładam rękę, mieszam i wyciągam jeden. Próbuję sobie przypomnieć gdzie i kiedy, z jakiego bruku guzik podniosłem, czy ulica była ciemna, jesienna, skąd wracałem. Człowiek potrzebuje mieć solidny motyw w garści, że nie śnił, lecz żył. Ja żyłem, zbierałem guziki, mam dowód, mogę pokazać. Wie pani, nie mogłem już patrzeć na tę pojedynczą rybkę, ona całowała kamienie.

niedziela, 12 czerwca 2011

Herszt

Rower, który mam jest zbyt wolny, wkurza mnie. Powolny jak mercedes. Koła dwadzieścia osiem cali, czyli w mieście wolny, jak dla mnie. Gdy wsiadam na rower staję się wariatem. Nie umiem wolno jeździć, nie wiem dlaczego. Od lat przemierzam pewną ulicę, nie mogę powiedzieć jak się ulica nazywa, ani dlaczego jestem tam tak często. Dwa, trzy razy dziennie, przez pół roku przechodzę tamtędy, a przez drugie pół roku pędzę tamtędy rowerem. Jak dziki. Ulica nie jest długa, pilnuje jej Herszt. Wielki łysy facet. Zawsze tam stoi. Ma pod sobą rzezimieszków, może nie z całej dzielnicy, ale z pewnością od jednej przecznicy do drugiej, ulica jest jego. Wygląda jak wielkie jajco. Na czubku łysy, w pasie spora średnica, owal kończy się biało-złoto-niebieskimi adidasami. Wygląda groźnie, garnituru zębów rozszarpany. Część zębów z pewnością zostawił w krtaniach lub aortach klientów, którzy zachowali się bez honoru. Złoty łańcuch na szyi nosi godnie, jak paliusz, ale ruchów nie ma papieskich. Wymachuje rękami, mało lotnym, których ma pod kuratelom, pokazuje coś, czego gamonie nie widzą. Cały dzień stoi na ulicy, nie lekkie zajęcie. Kontroluje wszystko. Autorytetem kurw podpiera argumentację, jeśli za argument nie wystarczą bynajmniej nie pedalskie tatuaże. Takich tatuaży, jakie ma Herszt na twarzy, dziś już nikt nie potrafi wykuć. Ktoś, kto mało wie, powie, że Herszt jest stary. Ale Herszt na ulicy nie garbi się, jak pinduś w tańcu, obcy nie spojrzy mu w twarz. Herszt rozgrzewa ramiona. Ramiona są pewne cały dzień. Herszt zawsze stoi na krawędzi chodnika i ulicy, to co najmniej dwuwładza. W oku ma okna kamienic i parapety. Wie, co się dzieje na dachach. W każdej bramie chwieje się nygus. Nie pisałem jeszcze, że ulica jest jednokierunkowa, nie ma odwrotu. Kiedyś pędziłem sto dwadzieścia moim rowerem-mercedesem, więcej nie wyciąga, taki model. Herszt stał tyłem do ulicy i pouczał gamoni, tłumaczył tępakom wymachując rękami. Nie zauważył, zrobił z krawężnika krok w tył prosto pod moje koło. Walnąłem go kierownicą w nerkę. Od tego czasu staliśmy się kumplami. Jasne, że żartuję. W ostatniej chwil odskoczył. Teraz, gdy przejżdżam krzyczy do mnie: dawaj! dawaj! dawaj!goł!goł! A gdy przechodzę, wyciąga do mnie łapę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz