Nazywam się Joachim Guzik. Sześćdziesiąt dziewięć lat już chodzę po świecie i zbieram guziki. Teraz wrzucam je do szklanego słoja, takiego na pojedynczą rybkę. Wcześniej guziki wrzucałem do szuflad. Nie wiem, które są najstarsze, ciągle je mieszam. Wkładam rękę, mieszam i wyciągam jeden. Próbuję sobie przypomnieć gdzie i kiedy, z jakiego bruku guzik podniosłem, czy ulica była ciemna, jesienna, skąd wracałem. Człowiek potrzebuje mieć solidny motyw w garści, że nie śnił, lecz żył. Ja żyłem, zbierałem guziki, mam dowód, mogę pokazać. Wie pani, nie mogłem już patrzeć na tę pojedynczą rybkę, ona całowała kamienie.

piątek, 4 listopada 2011

Coelum

       Pierwsza noc w staronowym domu. Wyspałem się luksusowo. Nie wiem, czy najpierw budzę się i uśmiecham, czy najpierw uśmiecham się i dopiero budzę. Norwida słowa z pamięci jak  hymn do jutrzni wypowiadam: Są przecież miasta dla snu jednego zakładane – bywały wygrywane dla snu bitwy – losy pojedynczych i arcywielkich postaci historycznych wielokrotnie od snu zależą. Z łóżka, z dumą patrzę na pomalowane przeze mnie ściany i sufit. Oświetlenie w sypialni i pracowni mam idealne. Budzą mnie promienie słońca i ptactwo, jak w wiktoriańskiej powieści. Nawet świeżo wyprane zasłony mam z falbanami. W sypialni są trzy okna: od wschodu, południa i od północy. W pracowni też są trzy okna, od wschodu, południa i zachodu. O pracowni napiszę na pewno. Rembrandt powiedział, że nie musi podróżować, bo w swojej pracowni ma  więcej tematów, niż malarz potrzebuje przez całe życie. Cella coelum est, jak szeptali niegdysiejsi mnisi, pokój jest niebem. Mam nadzieję, że napiszę także o świętej Barbarze, która więziona przez ojca w wieży, zażądała wybicia trzeciego okna. Na wszystkich obrazach przedstawiających świętą Barbarę, jeśli jest wieża, to zawsze dla uczczenia Trójcy Świętej wieża musi mieć trzy okna. Muszę nauczyć się mieszkać w domu, który ma jedenaście pomieszczeń i schody. Oprócz tego są jeszcze olbrzymie piwnice i garaż. Na ogród nawet nie wychodzę, tak postanowiłem, liści nie grabię, co mi tam, jak Houellebecq świeżym gościom powiem: dom w środku ulicy, poznasz - niegrabione liście. Gdy zasiądę przy biurku, widzę wierzchołki drzew, które rosną w ogrodzie. Orzech pozdrawiam wzrokiem z pracowni, z sypialni  lornetuję wierzchołki brzóz. Jeszcze nie wiem, które okna otwierać, są ich tu tysiące. W bloku miałem tylko dwa okna i otwierałem głównie lufcik. Pika komórka na stoliku obok łóżka. Przyszedł sms od Julki.

piątek, 28 października 2011

Solaris



Pada. Do życia potrzebuję rozmowy, a nie pogody. Ani basen, ani moje książki nie tracą na deszczu. Nie mam wystarczająco dużo świec, aby znaleźć kogoś, kto o pogodzie potrafiłby rozmawiać jak Anglik. U nas deszcz co najwyżej multiplikuje głupotę. W mieście doskonały korek. Samochody stoją zderzak w zderzak. Zablokowane skrzyżowania. Panowie z wąsami w swoich autkach służbowych lub nie, nie wiedzą, że nie wjeżdża się na skrzyżowanie, jeśli nie można z niego zjechać. Zdawałoby się oczywiste, ale nie dla kierowców w kraju, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów nieba. Ulice rozpuszczają się w wodzie. Wściekłość kierowców w starciu z ulewą, nie interesuje mnie, kto wygra. Czytam Pamuka, który w śnie, koleżeństwie, obserwowaniu innych, liczeniu statków na Bosforze, poszukuje i znajduje przyjemność. Bohaterowi udało się wytrwał, choć się męczył. Spacerował, rysował, myślał, podziwiał to, co stare, patrzył na wode, przyglądał się ludziom. Tym sposobem nabył wykształcenie, które obrócił w fortunę. Nie opisał Stambułu takim, jakim jest. Opisał swój Stambuł, to znaczy wymyślony. To mnie ciekawi.

sobota, 22 października 2011

Włosy i paznokcie

Jedziemy z Michałem do Plazy tramwajem o piętnastej, czyli ścisk na maksa. Michał opowiada o swoim bracie weterynarzu, który ma takie hobby, że od lat wszystkie obcinane paznokcie wrzuca do szklanki. (Oczywiście Michał opowiada tembrem głosu dostosowanym do gabarytu tramwaju). Szklanka już w dwóch trzecich wypełniona, tłumaczy mnie i współcisnącym się pasażerom. Paznokcie obcinane i włosy powinno się spalić, bo jak się tego nie zrobi, to po śmierci dusza ma przerypane,  musi tułać się po świecie i zbierać paznokcie oraz włosy. Przerąbane zajęcie. Dlatego brat Michała już myśli o losach swej duszy po śmierci i od lat obcinane paznokcie wrzuca do szklanki. Podjąłem temat (ustawiwszy odpowiednio głos na masce) i zapytałem, czy brat od czasu do czasu przesypuje paznokcie do jakiegoś pudełka, gdy na przykład szklanka potrzebna, bo goście przyszli? Michał odpowiada tak, by wątku naszej rozmowy nie stracił ani motorniczy, ani młody pryszczaty, co na końcu tramwaju jedzie bez biletu. W nocnych autobusach Michał jest tym, który podaje ton do chóralnych śpiewów.

środa, 12 października 2011

Wybory 2011

Kakao z pianką w Republice Róż, obiad w Tylko U Nas, jakby tego jeszcze było mało, tak na przekąskę wszedłem do Piccolo na fungi, na Wrocławskiej. Przy moim stoliku usiadł młody, już wszyscy są młodsi niż ja, przynajmniej w takich miejscach, do których chodzę. Nie powiedział dzień dobry, ani czy może, czy wolne, tylko usiadł. Przeżegnał się, tak przeżegnał się i zaczął pałaszować podwójną porcję po bolońsku. Młody, to znaczy młodszy niż ja, z pełną brodą i inteligenckimi okularami, ubrany w seledynowy polar i sztruksy, jakby był doktorantem, pewnie jest. Brud za paznokciami, nie z pracy, tylko z nie mycia. Automatycznie odwróciłem wzrok w stronę okna. Napis Piccolo. Pomyślało mi się, catholico piccolo, że taki dam tytuł. Jak dokończyć jedzenie przy jednym stoliku z kimś, kto  żałobę nosi za paznokciami. Przypomniał mi się  Jacek Rujna, który ongiś opowiadał, jak znalazł się na Sylwestra, zabawie sylwestrowej w towarzystwie elektoratu Stanisława Tymińskiego, zepsuta noc. Teraz ja mam zepsute spaghetti z innym elektoratem, pomyślałem. Człowiek, już po studiach zapewne, przy moim stoliku żarł, po prostu szybko oburącz żarł podwójną porcję. Zanim drugi raz popatrzyłem w okno, już skończył i ręką z brudnymi paznokciami uczynił na czole, ramionach i piersi znak krzyża, szurnął krzesłem i poszedł. Dziękuję, do widzenia nie nauczony powiedzieć. Taki piccolo, catholico piccolo. Później poszedłem  na gorącą bułeczkę z czekoladą i kawę na wynos na Gwarnej. Zabrałem słodkości do parku przed Operą. Ile ja jem, pomyślałem na ławce. Potem wdychałem i wydychałem powietrze.

czwartek, 29 września 2011

Opowieść Guzika

Nazywam się Joachim Guzik. Sześćdziesiąt dziewięć lat już chodzę po świecie i zbieram guziki. Teraz wrzucam je do szklanego słoja, takiego na pojedyńczą rybkę. Wcześniej guziki wrzucałem do szuflad. Nie wiem, które są najstarsze, ciągle je mieszam. Wkładam rękę, mieszam i wyciągam jeden. Próbuję sobie przypomnieć gdzie i kiedy, z jakiego bruku guzik podniosłem, czy ulica była ciemna, jesienna, skąd wracałem. Człowiek potrzebuje mieć solidny motyw w garści, że nie śnił lecz żył. Ja żyłem, zbierałem guziki, mam dowód, mogę pokazać. Wie pani, nie mogłem już patrzeć na tę pojedyńczą rybkę, ona całowała kamienie.

czwartek, 22 września 2011

Chcesz zrobić bańkę?

Jesień narasta, człowiek ani się nie obejrzy jak staje się niewolnikiem własnej wygody. Przecywilizowany Zachód. Obiady jadam przed dwunastą w Tylko U Nas u pani Rosity (Wrocławska). Dwunastą słyszę już przy małym tyskim w Tropikana na rynku w późnym ogródku, bo ciepła co dzień więcej, ubrań coraz mniej. Jasnokościsty, to słowo mnie cieszy ostatnio, jak również pół zdania: kobiety iskały się nawzajem z codziennych utrapień. Cóż poza słowami cieszy? Przemierzam Półwiejską, wciąż niedoszacowana, cieszy wielka bańka mydlana jak bulwa, jak hipopotam. To z  troków na kijkach bambusa się puszcza. Jasnokościsty blondyn z uśmiechem niezwiązanym macza kijki i tasiemki w miseczce z płynem i puszcza bańki giganty. Karteczka na bruku flamastrem indaguje: Zbieram  na podróż do Indii i Australii. Chcesz zrobić bańkę?  Wabi dzieci i dziewczyny. Chcesz zrobić bańkę?mówi do mnie. No pewnie, że chcę.

piątek, 16 września 2011

Mamut

Jest jeszcze Pan Bóg na niebie i ziemi, który nie jest mięczakiem i nie załamuje się lecz działa, szuka sposobów, jak mówić, by gamonie słuchały. Dinozaury Panu Bogu się nie podobały, więc postanowił, żeby wymarły, ale z człowiekiem nie poddaje się, wierzy w ludzkość. Pan Bóg nie załamuje się, że proroków, którym księgi dokładnie literka po literce podyktował ludzie nie czytają, nie załamuje się, że Syna którego posłał opluli i zabili itp. Pan Bóg nakręcił film. Znalazł proroka niejakiego Lukasa Moodyssona i zrobili film, który trzeba dołączyć do Biblii Tysiąclecia, bo film równy jest proroczym księgom. Mamut to, opowieść biblijna komletna, od stworzenia świata, od wielkiego wybuchu, gwiazd i kości mamuta. Symbole, które zastanawiają, do odczytania dopiero chyba przy setnym obejrzeniu w warunkach domwych, nie w kinie. Tandetnie przylepionego Jezusa z Rio de Janerio  z rozciągniętymi ramionami na szafce w szatni, tani chwyt jak u Kubrika, zobaczy większość przy pierwszej projekcji, ale Bóg jest obecny w każdym słowie tego filmu, a że akurat w scenie, której nie wyjawię, by ogladania filmu nie psuć, Jezus na szafce w szatni, to dla tych zwykłych głupków. Wieloryby śpiewaja do siebie na sto kilometrów. I człowiek posłuchał, wsiadł do pierwszego samolot i wrócił do domu. Zakładm nową religię. Religia będzie się nazywała Wyznawcy Filmu Mamut.
Film do wypożyczenia na placu Wolności w Bibliotece Raczyńskich, jak go tam zaniosę i oddam.

niedziela, 12 czerwca 2011

Herszt

Rower, który mam jest zbyt wolny, wkurza mnie. Powolny jak mercedes. Koła dwadzieścia osiem cali, czyli w mieście wolny, jak dla mnie. Gdy wsiadam na rower staję się wariatem. Nie umiem wolno jeździć, nie wiem dlaczego. Od lat przemierzam pewną ulicę, nie mogę powiedzieć jak się ulica nazywa, ani dlaczego jestem tam tak często. Dwa, trzy razy dziennie, przez pół roku przechodzę tamtędy, a przez drugie pół roku pędzę tamtędy rowerem. Jak dziki. Ulica nie jest długa, pilnuje jej Herszt. Wielki łysy facet. Zawsze tam stoi. Ma pod sobą rzezimieszków, może nie z całej dzielnicy, ale z pewnością od jednej przecznicy do drugiej, ulica jest jego. Wygląda jak wielkie jajco. Na czubku łysy, w pasie spora średnica, owal kończy się biało-złoto-niebieskimi adidasami. Wygląda groźnie, garnituru zębów rozszarpany. Część zębów z pewnością zostawił w krtaniach lub aortach klientów, którzy zachowali się bez honoru. Złoty łańcuch na szyi nosi godnie, jak paliusz, ale ruchów nie ma papieskich. Wymachuje rękami, mało lotnym, których ma pod kuratelom, pokazuje coś, czego gamonie nie widzą. Cały dzień stoi na ulicy, nie lekkie zajęcie. Kontroluje wszystko. Autorytetem kurw podpiera argumentację, jeśli za argument nie wystarczą bynajmniej nie pedalskie tatuaże. Takich tatuaży, jakie ma Herszt na twarzy, dziś już nikt nie potrafi wykuć. Ktoś, kto mało wie, powie, że Herszt jest stary. Ale Herszt na ulicy nie garbi się, jak pinduś w tańcu, obcy nie spojrzy mu w twarz. Herszt rozgrzewa ramiona. Ramiona są pewne cały dzień. Herszt zawsze stoi na krawędzi chodnika i ulicy, to co najmniej dwuwładza. W oku ma okna kamienic i parapety. Wie, co się dzieje na dachach. W każdej bramie chwieje się nygus. Nie pisałem jeszcze, że ulica jest jednokierunkowa, nie ma odwrotu. Kiedyś pędziłem sto dwadzieścia moim rowerem-mercedesem, więcej nie wyciąga, taki model. Herszt stał tyłem do ulicy i pouczał gamoni, tłumaczył tępakom wymachując rękami. Nie zauważył, zrobił z krawężnika krok w tył prosto pod moje koło. Walnąłem go kierownicą w nerkę. Od tego czasu staliśmy się kumplami. Jasne, że żartuję. W ostatniej chwil odskoczył. Teraz, gdy przejżdżam krzyczy do mnie: dawaj! dawaj! dawaj!goł!goł! A gdy przechodzę, wyciąga do mnie łapę.

czwartek, 9 czerwca 2011

Świat dawców


Świat zadziwia przed szóstą rano. Wchodzę o 5.59 na strony gumtree poznan, a tam dwie godziny temu, czyli o czwartej nad ranem dnia 9 czerwca, ktoś zamieścił ogłoszenie, że choinkę sztuczną 1,5 metra zapakowaną odda. Nie zapuszczam się w rozważania, czy gość do czwartej rano pił, czy też sprzątał strych, ale przyznam, ożywiłem się bez kawy. Niżej ogłoszenie dodane dziewięć godzin temu, że ktoś odda za darmo używaną nogę do stołu, ale noga jest lekko zadrapana, więc chyba na działkę, piszę ogłoszeniodawca.
I dalej, jako polonista-bohemista pisać trudno, bo przypomina się. Przypomina się Karel Polaczek i Było nas pięciu, książka o chłopcach, którzy rozrabiali w szczęśliwym miasteczku. W miasteczku był pan, nie pamiętam już, czy pan był aptekarzem, czy sklepikarzem, a książka w kartonach w piwnicy. Pan ten miał drewnianą nogę, było to tak niesamowite, że chłopcy marzyli o jednym: żeby na gwiazdkę, pod choinkę, w prezencie otrzymać drewnianą nogę, bo taką prawdziwą drewnianą nogę, każdy z chłopców chciał mieć, gdy już dorośnie. Karla Polaczka, jednego z większych ironistów jakiego miała Pierwsza Czechosłowacka Republika hitlerowcy zamęczyli, zagazowali w oboźnie koncentracyjnym.

poniedziałek, 23 maja 2011

Petroniusz


       Do szesnastki na Fredry wskakuje dwóch dryblasów. Wybiegli z budynku Uniwersytetu i skoook... prosto do tramwaju. Chciałoby się użyć mocnego słowa na określenie ich emocji, ale poprzestanę na sformułowaniu, że byli podekscytowani. Muszą się lekko przygarbić pod sufitem tramwaju. Obaj, jakieś sto dziewięćdziesiąt pięć- sześć centymetrów wzrostu i, przypuszczam, siedemdziesiąt kilogramów wagi. Spodnie opuszczone do połowy pośladków, cienkie białe majtki nie wiem, co mają manifestować. Natomiast ich słowa... nadstawiam ucha. Nie jest to trudne, bo stoją nade mną, ja siedzę. Zdenerwowani, aż wściekli. - Na więcej niż dwa wykłady tego kartona nie pójdę - mówi chłopak w białych majtkach do kolegi w elastycznej zielonej bluzie na zamek pod szyję. No, jak można takie  teorie wygłaszać. Przecież on ma wszystkie możliwe tytuły naukowe, a pusty jak karton. Palant nieprawdopodobny, to ma być humanista? - Słucham i czekam, co powie dalej. Przypomniało mi się, jak w autobusie, wracając z liceum, na cały regulator wykrzykiwaliśmy opinie na temat nauczycieli, zapominając, że bardzo często, z przodu, tym samy autobusem, co my, jeździł pan profesor od przysposobienia obronnego. Chłopak-student nade mną, bynajmniej nie podciąga spodni, które osunęły się już poniżej połowy pośladków. Majtki ma tak cienkie, że jak by ktoś nie wiedział, to mógłby teraz zobaczyć, że tyłek składa się z dwóch połówek przedzielonych wertykalnym wgłębieniem. Chłopak złości się: - Przecież dla fizyki pytanie, czy Bóg istnieje, nie jest pytaniem obojętnym. Nie można być poważnym fizykiem i nie zająć stanowiska. Albo jestem fizykiem ateistą i pracuję dalej, albo wierzę w Boga i pracuję dalej, jako fizyk. Ale stanowisko w tej sprawie mam i a priori ani a posteriori nie maja tu nic do rzeczy, super struny mogą być jak najbardziej. A ten Karton -  (nie ma wątpliwości, że tak nazywa profesora-wykładowcę i sądząc po wzburzeniu, raczej nie jest to ogólnie przyjęte przezwisko, lecz sam je wymyślił) - ten chodzący kompleks, nawet nie słyszał o Tofflerze, albo czytał tak szybko, że nic nie łapał. Myślałem, że odjadę, jak można taki elemetarz wykładać. Proponować wartości pośrednie, jak gnoza? Czaisz, myślałem, że się przesłyszałem i naprawdę zacząłem się rozglądać, czy na pewno jestem na sali wykładowej w uniwersytecie, czy gdzie? Ty, widziałeś? Ci studenci notowali to pustosłowie. Jak zaczął genderować, to już tylko śmiać mi się chciało, człowieku napij się piwa, najlepiej jasnego, to może coś ci się rozjaśni, bo nie bardzo wiesz, o czym mówisz. Pusty Karton, na uniwersyteckim wykładzie użyć słowa „wygrywa”? Że ktoś „wygrywa”? To ma być humanista? Jak on, jako profesor humanista, w ogóle nie wstydzi się publicznie wypowiedzieć takie słowo? Niby co „wygrywa” i z kim? Że zależy to od komunikatora, którym się posługuje? To ma być nauka? Przecież szok przyszłości, czyli to, w czym żyjemy dzisiaj, dokładnie ze szczegółami i szczególikami Toffler i inni opisali już pod koniec lat sześćdziesiątych, czterdzieści lat temu, nie mówiąc nawet o Kubricku. A ten zdziwiony, że całości nie obejmuje, że inni komunikują się sprawniej. Całe szczęście, że studiujemy na Morasku.   - Na naszym wydziale przychlastów też nie brakuje – odezwał się drugi dryblas opięty ściągaczami. Zastanawiam się, czy ich nadprzeciętny wzrost przy wadze, jak przypuszczam, około siedemdziesięciu kilogramów, powoduje te charakterystyczne ruchy i sposób stania, czy jest to sprawa mody i subkultury, bo przecież w inny sposób stoi emo, inaczej dres, inaczej krawaciarz a ostrokołowiec nie stoi wcale. Metalówa odstrasza wzrokiem i ciało wprawia w ruch tak, jakby wierzyła, że ma piąchy. Sądzę, że sposób stania i chodzenia nie jest uwarunkowany ani wzrostem, ani wagą stojących nade mną studentów. Ich rówieśnik o podobnych wymiarach grający intensywnie w siatkówkę, stoi i rusza się inaczej. Zatem przynależność do subkultury decyduje nie tylko o wysokości i sposobie noszenia paska przy spodniach, ale o kinetyce. Kinetyka, pomyślałem, mógłby Bartek Chaciński o to kryterium uzupełnić Wyż nisz. Miałem za Mostem Teatralnym wysiąść i przesiąść się na tramwaj, który jedzie do mnie. Nie wysiadłem i jechałem dalej. Na  Kurpińskiego pokusiłem się o próbę rekonstrukcji programu dnia chłopaków. Przypuszczam, a raczej wnioskuję na podstawie tego, co uważnie podsłuchałem, że przed południem byli w pracowni video w Uniwersytecie Artystycznym, lub jakieś innej uczelni, która ma coś wspólnego z fotografią, ale raczej była to dawna ASP. W południe byli na nieszczęsnym wykładzie w Collegium Maius na Fredry. Tak w ogóle, to większość zajęć mają w Kampusie Morasko. Obstawiam, wyłącznie na podstawie tego, co mówili, a nie jak wyglądali, że są  fizykami, ale pewny nie jestem. Równie dobrze mogą być geologami, może są chemikami? raczej chcą być dziennikarzami. Być może  zobaczę ich wieczorem na basenie Atlantis, bo jak podsłuchałem, umawiali się miej więcej na tę samą godzinę, na którą chodzę tam od lutego. Kurpińskiego, już chyba tylko dwa przystanki do pętli, a zaczynają ciekawie rozmawiać. Ten w białych majtkach, bardziej rozgadany. Może jest tak, że do południa gada jeden z nich, a od południa drugi, albo w dni parzyste... Staram się, niby to bezmyślnie przyglądając się  świeżej trawie na zboczach wykopu, w którym jeździ szybki tramwaj, jak najwięcej usłyszeć. Chłopak kołyszący się nade mną, z majtkami na wierzchu, na wysokości mojej twarzy, mówi: - Przecież komunikatory nie mają wpływu na to, co zasadniczo ważne. Ważne jest źródło... - Za pomocą komunikatora – przerwał mu ten w elastycznej zielonej bluzie – można przekazać informację, która, jak powszechnie wiadomo, jest najdroższym z towarów świata. - Słuchaj uważnie – to znowu ten pierwszy, nieco inną intonacją – informacja służąca budowaniu wspólnego, d o b r e g o świata, zawsze, ale to  z a w s z e  jest za darmo. W ogóle najpiękniejsze i najwspanialsze sprawy i dobra na świecie są  z a  d a r m o. Informacja, za którą trzeba zapłacić i zależna jest ona umiejętności komunikowania się, to gówno służce marnym celom jednostek, ich ambicjom, ego. Dobrowolność, dobromyślność, miłość - to są wartości, niezależne od nowych mediów i umiejętności posługiwania się najróżniejszymi kanałami informacji, także tymi nieelektronicznymi. Przekazanie ważnych informacji można powierzyć maratończykowi. Informacje, które dezaktualizują się wcześniej, niż dobiegłby maratończyk, są dla mnie bez znaczenia. To samo dotyczy masowości informacji, wcale nie jest tak, że lepszy jest ten, kto potrafi się komunikować z większą liczbą odbiorców komunikatu. Ci, którzy muszą być pierwsi, lub najbystrzejsi, albo całe życie żyją według koniunktury...  - Może przepalimy mu Wyspę? – przerywa ten w zielonej bluzie -  niech się  wczesze w temat. - Student w białych majtkach nie załapał słów kolegi. - Niech zobaczy, że można być na końcu świata, na wyspie, na wodzie i „w y g r a ć” wszystko, bez umiejętności komunikowania się z masami - mówił ten w zielonej bluzie. - Ciśnienie na sukces – kontynuował ten w białych majtkach -  i tak mu nie przejdzie, choćbyś nie wiem jaki  film mu pokazał. Taki się urodził preszerowaty... - Wysiadamy!
     Wysiedli. Poruszają się jak wychudzone orangutany. Nogi rozkraczone, jakby w spodniach mieli pełno. Sylwetki pochylone do przodu, ale nie przygarbione. Gdybym miał możliwość przyjrzeć się ich twarzom, a takiej możliwości nie miałem, bo stali zbyt blisko mnie, ja siedziałem i musiałbym spoglądać nienaturalnie wysoko, to wcale bym się nie zdziwił, gdybym rozpoznał ich w „Vouge” lub jakimś „Cosmopolitan”. Każdy krok podnosi w górę szkielety. Fryzury supergwiazd. W jaki sposób trzymają się im na półdupki opuszczone spodnie, nie wiem, to chyba jest jakaś sztuka chodzenia, że te spodnie nie spadają. Mnie by spadły do kostek. Duże torby po skosie przełożone przez jedno ramię. Rozmawiają w drodze do kampusu. Podobał mi się ich idealizm, co za słowo: dobromyślość. Natomiast wcale a wcale nie podobało mi się krytykowanie profesora. Krytykować wolno, ale nie wolno krzywdzić. Męki przeżywam, czy wolno mi zapisać przebieg podsłyszanej rozmowy? Chyba mi nie wolno, więc zapisuję.
      Zostałem na tramwajowej pętli. Chodzę sobie w bezpiecznej odległości od przystanku, żebym zdążył dobiec, gdy tramwaj podstawią. Zastanawiam się, jak należy rozmawiać. Krytykować wolno, trzeba myśleć własną głową, nawet na wykładzie najbardziej utytułowanego profesora. Krytykować, ale nie ranić. Przypowieści Salomona, przypomniało mi się, że książkę o takim mniej więcej tytule widziałem na wystawia Księgarni Świętego Wojciecha. Wyobrażam sobie profesora, który  stanąłby na katedrze i powiedział: Panie i Panowie! Na moim wykładzie będziemy się zastanawiać, w  jaki sposób myśleć własną głową, jak napełniać się mądrością a nie blichtrem: tymczasowym, fasadowym efekciarstwem, nie powtarzać tego, co akurat modne w Warszawie lub za oceanem. Quidquid discis, tibi discis – czy Petroniusz miał rację? Kto z państwa przygotuje rozprawkę na ten temat?
    Wracam z Batorego do siebie piętnastką. Na Szymanowskiego wsiada pięciu chłopaków, przypuszczam, że są rówieśnikami tamtych studentów. Chłopaki rumiane, krępe, bardziej szerocy niż wysocy. Rozmawiają ze sobą całkiem przyzwoitą polszczyzną. Mówią między sobą dość cicho, to znaczy normalnie, tak, że ci do których mówią, słyszą, ale niekoniecznie muszą słyszeć ich rozmowę inni. Z tego, co do mnie dociera, wnioskuję, że są robotnikami budowlanymi i jadą do pracy na drugą zmianę. Patrzę na ich ręce, to znaczy dłonie i palce. Pewnie będą problemy z dobraniem wystarczającej średnicy obrączki. Jeden z nich, cały dżinsowy, w rozmowie z kolegami użył sformułowania, że: jest bardzo zażenowany. Powiedział, że jest bardzo zażenowany, że musi kłaść przed wejściem na stadion płytki chodnikowe  t a k  z ł e j  j a k o ś c i. Mówi, że te płytki już w transporcie się rozpadają i w ogóle nie nadają się kompletnie do niczego, nawet jeśli miałyby chodzić po nich tylko kury. Chłopaki śmieją się, ale nie na pełne koło, tyko tak milczkiem, tak jak wypada się śmiać w miejscach publicznych, jakim bez dwóch zdań jest tramwaj. Inny chłopak, najgrubszy z nich  (choć nie gruby), obcięty na zapałkę (na kolanie trzyma czapkę z daszkiem z łyżwą nike), mówi, że jednego więzienia za mało, żeby posadzić tych, którzy odpowiedzialni są za stadion. Za szybko jest budowany i za tanio. Chłopaki w milczeniu kiwają głowami. Myślę o słowach Norwida: „ piękno po to jest, by zachwycało, praca, by się zmartwychwstawało!” Myślę o tych chłopakach, którzy szczerze i rzetelnie chcieliby wyrazić się przez swoją pracę, chcieliby taki bruk, takie granitowe chodniki wykładać, by pokazać swoim wnukom. Tymczasem dewastacja miasta trwa. Chłopaki jadą do pracy ze zwieszonymi głowami. Wymaga się od nich jednego: szybko! szybko! szybko! Ma być oddane, nieważne, że za miesiąc się zapadnie. Że brzydkie? Wygraliśmy przetarg, jesteśmy najtańsi, mamy krótkie terminy.

poniedziałek, 16 maja 2011

Przejście dla pieszych

       Na światłach, przejście dla pieszych. To, że palenie szkodzi i może być przyczyną wielu chorób, że znałeś ludzi, którzy za dużo palili i koło czterdziestki w bólu zmarli – nie ma znaczenia. Chociaż wiesz, czasami poddaj się i poproś na ulicy kogoś o papierosa. O nie, nie kogoś, tylko kogoś, kto ma usta, brwi, wizaż lub dajmy na to niezłą dziurę w dżinsach pod kolanem. Naraz nauczysz się pokory i cwaniactwa. Warto, zobaczysz coś, czego nie opiszesz. Nikomu nie powiesz, nie opowiesz. To tylko twoje, jak ruch biodra poza czasem odginający się dla ciebie. Traktat o sępieniu papierosów. Jeżeli ktoś zaczepi cię, poprosi o papierosa – przyspiesz kroku, ucieknij. Albo spójrz głęboko w oczy, wytrzymaj spojrzenie, nic nie mów i czekaj, co będzie dalej. Pierwszy raz w życiu na ulicy poprosiłem o papierosa dziewczynę. Spotkanie z arcydziełem.

niedziela, 15 maja 2011

Zdjęcie

        Opowiadaj albo zginiesz, Paul Auster.
Zdjęcie. Czas i kręgosłup zużywają się. Jedno i drugie ma tendencję do skrzywień. O kręgosłupie pewnie o ho, ho! …. macie dużo do powiedzenia, ale nie interesuje mnie to. Sami jesteście winni. Trzeba było myśleć i uważać. Mnie skrzywił się czas, bo nie myślałem i nie uważałem. Przestańcie z tymi kręgosłupami i posłuchajcie mojej opowieści.
Miałem osiemnaście lat, włosy jasny blond i mimo że wtedy nie było koszulek z napisami, każdy patrząc na mnie mógł pomyśleć: ten człowiek nie potrzebuje żadnych napisów i bez nich widać, że ma wszystko, o czym pomyśli. Tak było. Aby pojechać do Rzymu najpierw dwa razy po dwanaście godzin musiałem stać przed Consulato Italiano, żeby dostać wizę. Co z tego? Co z tego, że inflacja w skali roku wynosiła w Polsce sześćset procent a wypić kawę w Wiedniu znaczyło tyle zapłacić, ile za tydzień obiadów w akademiku. Co z tego, że między Czechosłowacją a Austrią był  z a m i n o w a n y  pas ziemi niczyjej?
    Pojechałem autostopem do Włoch. Kierowcy w Austrii dziwili się i zazdrościli. Oni nie mieli dwóch tygodni wolnego. Kiedy mówiłem, że jadę do Papieża, najpierw śmiali się, ale po chwili poważnieli, zamyślali się i już wiedziałem, że jadę tam w ich imieniu, bo oni nie mogą, a ja mogę, stać mnie na to. Myślę, a nawet wiem to, że kierowcy dzięki temu, że mnie zabrali, mieli dobry dzień. Stanąć z małym plecakiem, wystawić rękę i czekać z uśmiechem. Byłem czysty, posłuszny, ubogi jak zakonnik. Czysty w intencji, pragnieniach, marzeniach. Posłuszny wobec odległości, asfaltu, godzin dnia. Ubogi -  niczego nie potrzebowałem.
Wrzucając liry bardzo szybko, moneta za monetą do aparatu telefonicznego na via Cassia, płakałem… Mamo, jestem w Rzymie, dojechałem… jutro będę u Papieża…
       Przyjechałem dokładnie w dzień moich osiemnastych urodzin. Nie sądzę, aby ktokolwiek z moich przodków był w Rzymie przede mną. Na sto procent nikt z mojej rodziny, sięgając dwa, trzy pokolenia wstecz, nie był. Dziś, mówiąc o młodzieży, często używa się słowa: mobilność. Wakacje na Costa Brava są tańsze niż w Łebie. Kawa w Rzymie kosztuje 0,70 euro, no powiedzmy taka wypasiona do 2,70 euro. W Poznaniu byle jaka kosztuje 6-8 zł, a wypasiona 11-15 zł. Ale w tej chwili nie o tym, lecz o fotografowaniu, bo bóle kręgosłupa i ogólne stękanie nie interesuje mnie.
Żałuję, że zrobiłem to zdjęcie. W Castel Gandolfo Papież podchodzi do mnie, skąd jesteś? pyta  i wyciąga do mnie rękę (i tak wiem, że mi nie wierzycie). W tej samej chwili dzień wcześniej poznany Polak z Ameryki kładzie mi w rękę aparat fotograficzny i rozkazuje: zrób mi zdjęcie, szybko! i ustawia się przy Papieżu. Nie myślałem, nie uważałem. Czas mi się skrzywił. Żałuję, że zrobiłem to zdjęcie. Papież cofnął wyciągniętą dłoń, bo moja wraz z aparatem była przy oku. Myślę, że po ludzku Papieżowi było bardzo przykro. Myślę, że w tamtej chwili poczuł się i był bardzo samotny.

sobota, 14 maja 2011

Balet

        Mój subiekt w czasach, gdy miałem księgarnię, mówił, że nieszczęście moje polega na tym, że świat wygląda inaczej niż bym sobie tego życzył. Wtedy chwaliłem się na przekór i przyjmowałem zakłady, że nie, nieprawda, coś niecoś wiem o ludziach. Rzeczywiście potrafiłem odgadnąć, która książka zainteresuje wchodzącego klienta, którą przeglądnie, do której zajrzy, przy której zatrzyma się, a którą zakupi. I czy zrobi to emocjonalnie, czy z ekonomicznym namysłem. Dziś sprzedaję książki na Allegro. O moich klientach nie wiem nic. Czasami dziwię się, gdy na przykład ktoś o nicku „topless” zamawia tytuł: św. Katarzyna ze Sieny, Dialog o Bożej Opatrzności. Albo na tak zwany odbiór osobisty po książkę Radosława Okulicza-Kozaryna, Mała historia dandyzmu, przychodzi zarośnięty drab w trekkingowych butach i kurtce typu campus. Ale zostawmy to, miałem zamiar pisać o balecie, a wstęp był mi potrzebny dla efektu, że coś wygląda inaczej, niż byśmy się spodziewali.  Dziwić się tak, ale nie czynić z tego nieszczęścia. Wracam do baletu.
Na ogół zgadzamy się, że balet to luksus.  Sztuka piękna i wzniosła, przynajmniej tak opowiadam wycieczkom na ulicy Gołębiej. Zwłaszcza dzieciom z mniejszych miejscowości pokazuję Szkołę Baletową i barokowy dziedziniec. Mówię, że to moja ulubiona ulica w Poznaniu, bo gdy tędy przechodzę nawet, gdy pada deszcz, jest zimno i smutno, to tutaj często słychać muzykę bądź akompaniament fortepianu, a także komendy raz, i raz, i raz… Cieszę się, że są ludzie, którzy maja możliwość oddać się, ciało i jak myślę część duszy, dla czegoś tak ulotnego i mięsnego zarazem, jak balet. Kiedy wyczuwam, że grupa mnie polubiła i jest chętna do śmiechu, robię na ulicy figury, które nazwijmy piruetami. Najczęściej wycieczce podoba się. Śmieją się i dzieci niekiedy, właściwie najczęściej, naśladują mnie. Wtedy jest bardzo dobrze i wesoło, i o to chodzi. Idziemy dalej w kierunku posążków koziołków do zdjęcia i na opowiadanie legend.
Stać mnie na luksus. Wykupiłem karnet na Teraz Twój Taniec. Można było opłacić tylko jedną lekcję, zobaczyć, czy się spodoba. Nie, ja od razu kupiłem karnet na dziesięć zajęć. Co do stroju, dowiedziałem się, że nie trzeba mieć krótkich spodenek, dżinsy nie. Spodnie muszą być miękkie.
Przyszedłem, tak jak powiedziano, piętnaście minut wcześniej. Miła pani wskazała pokój, mówiąc, że niestety nie mają oddzielnej szatni dla mężczyzn i muszę skorzystać z garderoby tancerzy, którzy akurat są na próbie. Otworzyła właściwe drzwi. Światło było zapalone, choć w środku nikogo. Pomieszczenie nie przypominało szatni. Pokój z wykładziną, pośrodku leżak do wyciskania sztangi i stojący wieszak. Wszędzie, ale to wszędzie, porozkładane części ubrań, młodzieżowych. Ale co to były za ubrania! Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Buty, buciki rozchodzone, Pumy z wyciągniętymi wkładkami jak jęzory zziajane, czarne Nike, jakieś wymyślne za kostkę, wzór średniowieczny, wszędzie skarpety. Nawet na biurkach połączonych z lustrami. Majtki we wszystkich kolorach tęczy. Jejku… pomyślałem, rozbierając się, gdzie oni to wszystko kupują? Majtki błękitne z pomarańczową gumką, a w kroku ultramaryna. Tu jakieś z szeroką białą gumą w pasie, ale reszta czarna wytłaczana… nie umiem tego nazwać, zatrzymałem się na rozróżnieniu bokserek od stringów. Przy niektórych lustrach perfumy, modelowane flakony. Dostrzegłem, że jedne z majtek przykrywają książkę. Wziąłem je w dwa palce… Oriana Fallaci, List do nienarodzonego dziecka. Przypomniało mi się, że Stanisław prosił, abym tę książkę załatwił dla jego żony, która z tekstów Fallaci przygotowuje monodram. Zmieniłem dżinsy na stare sztruksy, bo miękkie, koszulka i idę tam, gdzie kazała pani.
No nie, chyba się pomyliłem. Na sali same dziewczyny, lat kilkanaście, stoją przy drążkach, rozciągają się, nogi podnoszą do sufitu. Nie! Gdzie tu przyszedłeś fajtłapo, myślę sobie. Wycofuje się, idę do pani i mówię, że pomyliłem się, tu nie ma żadnego faceta. I co z tego, mówi pani, zapraszam, ale buty proszę zdjąć. Nie ma problemu, mówię, ściągam buty i wchodzę na salę. I… jak zawsze na wszelkiego rodzaju kursach zajmowałem pierwszą lub drugą ławkę, żeby wszystko dobrze słyszeć i widzieć, tak teraz szybciutko udałem się daleko, daleko, daleko, w rząd ostatni.
Zaczęły się zajęcia. Muzyka relaksująca, delikatne chodzenie w miejscu, palce, pięty, palce, pięty. Dam radę, myślę sobie. Trochę tu rozciągamy, trochę tam. Dziewczyny słuchają co mówi  pani, wszyscy robimy to, co pokazuje. Każda zajęta ćwiczeniami, nikt na nikogo się  nie gapi. Każdy pracuje na siebie. Spoko primabaleriny. Później było trochę gorzej. Ze wszystkim nie nadążałem. Nie tak łatwo ruszać nogami i rękami jednocześnie. Dziewczyny też niezbyt gibkie i pojętne. Podejrzałem, że niektóre partie ciała (co za słownictwo) mam lepiej rozciągnięte niż dziewczęta. Zatem jestem na właściwym miejscu. To jest to, to jest luksus. Najbardziej dało mi popalić proste ćwiczenie robak, czyli chodzenie po podłodze na czterech, z tym że biodra nisko parkietu. Pozycja jak przy pompkach, tylko przekłada się ręce oraz nogi jedną przed drugą i tak po całej sali. To mnie zniszczyło. Tym bardziej, że robak na pani klaśnięcie przyspieszał. Na koniec wyciszenie, „strzepnięcie” mięśni i miłe wspólne oklaski.
Byście widzieli, jakim krokiem wracałem do garderoby. Aż się prosi, abym odszukał horacjański List do Pizonów lub na skróty Słownik terminów literackich i każdy palec mojej stopy jednej oraz drugiej nazwał pięknie acumenem. Przez godzinę i piętnaście minut każdy paluszek z osobna na to zasłużył. Pięta, toż to cała synekdocha. Moje biodra i (z szacunkiem) centrum. Kręg po kręgu wyprostowany wracałem do garderoby tancerzy. Mój krok, to… tu trzeba coś po francusku napisać.
Znowu światło zapalone. W środku nikogo, choć wychodząc zgasiłem. Czy ci ludzie naprawdę muszą tak rozrzucać swoje rzeczy? Nie można położyć wszystkiego razem na kupce w jednym miejscu? Uważam, by nie deptać tego, co się wala pod nogami. Tylko kapeluszy brakuje, fedor lub cylindrów, myślę sobie. Ściągam miękkie sztruksy.
Dopiero teraz zaczyna się moment, dla którego po długim czasie zabrałem się do notowania. Wiadomo, że piszę nie z powodu gimnastyki, ani nie dlatego, że w garderobie tancerzy zobaczyłem majtki, których nazwać nie potrafię (marka Sloggi mnie zaciekawiła, sprawdzę w internecie). Gdy ściągałem spodnie, zupełnie jak w kiepskim bieżącym polskim serialu (w serialach z Peerelu tak banalna scena raczej by się nie trafiła), zaplątałem się w nogawki. Jedna nogawka już za kolanem, na jednej nodze, czy ścięgno puściło, czy jakieś miejsce, w którym ludzie mają mięśnie, tak czy owak walnąłem bardzo nieszczęśliwie całym ciałem, a właściwie łokciem o podłogę. Co za ból okropny od łokcia rozszedł się po całym ciele. Zawyłem cicho. Głośno chciałem wrzasnąć: niech ktoś mi pomoże! Kością łokcia uderzyłem w coś, co znajdowało się w bezmyślnie trzepniętych spodniach na środku pokoju. Jęczę… syczę... Ból (tu zajrzeć do książki Neuropsychologia bólu, Kostarczyk Ewa, PTPN, Poznań 2003, stron 141 i skompilować ze dwie linijki). Zaciskam zęby, łagodzę mimiką. Stymuluję płacz, którego nas oduczono. Boli bardzo. Rozcieram łokieć, jak kość może boleć?
Czy są sytuacje, w których wolno zajrzeć do cudzej kieszeni? Hemingway powiada, że pisanie nie jest zajęciem dla ludzi o czystych rękach. Skoro tak powiada… Zostawiam was, drodzy czytelnicy, z niewiadomą, czy włożyłem rękę do kieszeni cudzych spodni, by zobaczyć, o co tak boleśnie uraziłem łokieć, czy też przedmiot ten sam wypadł. Był to składający się z pięciu części różaniec z dość dużym, jak na taki mały krzyżyk, metalowym Jezusem.

Minął rok.
Karnety upoważniające do dziesięciu zajęć kupowałem jeden za drugim. Od października do maja trzy razy w tygodniu. Nie opuściłem żadnych zajęć. Miła pani stała się Ulą. Jej choreografię Ty i ja przypominam sobie w ramach porannej modlitwy. Z tancerzami, których imiona z czasem poznałem, nie zbratałem się. Podziwiam ich i darzę szczerym szacunkiem. To charty z rodowodem. Ja raczej wielorasowy jestem. Lubię zajrzeć na nie swoje podwórko i strzyc uszami. Sloggi kupiłem na Gwarnej.

wtorek, 10 maja 2011

Inwentarium

Inwentarium. Na stoliku obok łóżka: Breviarz po czesku, Ecclesia de Eucharistia, JPII, nie po łacinie, tylko po polsku. Reszta książek też po polsku. Moby Dick z ilustracjami. W polskich wydaniach nie było ilustracji. Michał dał mi, rozszarpaliśmy razem starą niemiecką książkę, wyrwaliśmy ilustracje wielorybów. Kiedyś te obrazki opiszę, wpatruję się w nie i wpatruję. Wyrwaliśmy ilustracje ze starej niemieckiej książki i pan Osięgłowski, mój introligator, oprawił  Moby Dicka w zielone płótno, ze wstążką, złocona tytulatura na grzbiecie i licu.  W środku na starym papierze ksero grafik z niemieckiej książki. Oryginały, to znaczy wyrwane z niemieckiej książki kartki, pan introligator zapewnia mnie, że znajdzie, ale na razie gdzieś je położył…Wymieniam dalej, tak jak widzę zza biurka patrząc na stolik przy łóżku: Edward i Atanazy Raczyńscy. Dzieła – osobowości – wyboryepoka. Dalej: Książka na przestrzeni wieków, Bieńkowska. Dalej: Wystawa grafiki książkowe Konstantego Marii Sopoćko, Gorzkie cytryny Cypru, Durrell, Bez wzajemności, Martin Walser.

Inwentarium, stan ducha. A jeszcze książki na biurku, te wczoraj przyniesione z biblioteki, jeszcze nie wiadomo, czy warte odnotowania. Pod nimi, te przyniesione wczoraj z bloku- zimowego mieszkania, jako dyżurne do przeczytania od lat, może nie wymienię, żeby ktoś się nie zdziwił, czego nie przeczytałem.

Chatwin miał umiejętność rozmawiania z bogatymi ludźmi. Trawa domaga się obrusu nie koca. Dwa tematy warte dla mnie rozważenia od rana. Wczoraj wieczór przyniosłem tematy w głowie z miasta. Czytałem w Empiku o Chatwinie,  genialnym intuicyjnym znawcy. Brak akademickich studiów zastąpił smakiem i pewnością siebie. W stylu skromny. Przed Operą studenci i studentki w trawie bawili się, rozmawiali, rzucali plastikowymi talerzami, słuchali dowcipów bezdomnych gawędziarzy- niezrzeszonych mędrców niesfornych. Jeden student przed studentką na trawniku przed Operą nie koc rozesłał lecz obrus. Co to oznacza? Trawa domaga się obrusu, zwłaszcza przed Operą. Miałem o czym myśleć, mogłem wracać do domu. Chatwinowi zarzucano, ze w reportażach ze świata pisze półprawdy. Biograf Chatwina, niejaki pan Shakespeare, odpowiedział, że ci którzy tak uważają, są w błędzie. Chatwin pisał półtoraprawdy, wyczytałem w kolorowym magazynie, którego nazwy nie zapamietałem a autora artykułu przepraszam, nazwiska też nie zapamietałem, ale bardzo ciekuję Panie autorze, niezły artukuł.

Wracam do inwentarium stolika przy łóżku, tyko książki ułożę tak, żeby grzbiety widzieć zza biurka. O rany, opisanie jeszcze tego, co znajduje się na biurku, to półtora godziny, półtoraprawdy. Profesorowie powinni egzaminować studentów w ich pokojach, lub po prostu poprosić o inwentarium. Artyści i krawcy. Moda art Deco, Sieradzka. Hieronim, Kelly.. Hildegarda z Bingen, Flanagan. Jednoręki,Williams. XXXII aukcja książek i grafiki. Lamus antykwariaty warszawskie. Niebo i ziemia, Marai. Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji, Szabłowski. Stary Rembrandt miał rację, gdy mówił, że w pokoju artysty znajduje się tematów na obrazy dla kilku malarzy na sto lat. Podróże? Wybieram podróżne.