Wysiedli. Poruszają się jak wychudzone orangutany. Nogi rozkraczone, jakby w spodniach mieli pełno. Sylwetki pochylone do przodu, ale nie przygarbione. Gdybym miał możliwość przyjrzeć się ich twarzom, a takiej możliwości nie miałem, bo stali zbyt blisko mnie, ja siedziałem i musiałbym spoglądać nienaturalnie wysoko, to wcale bym się nie zdziwił, gdybym rozpoznał ich w „Vouge” lub jakimś „Cosmopolitan”. Każdy krok podnosi w górę szkielety. Fryzury supergwiazd. W jaki sposób trzymają się im na półdupki opuszczone spodnie, nie wiem, to chyba jest jakaś sztuka chodzenia, że te spodnie nie spadają. Mnie by spadły do kostek. Duże torby po skosie przełożone przez jedno ramię. Rozmawiają w drodze do kampusu. Podobał mi się ich idealizm, co za słowo: dobromyślość. Natomiast wcale a wcale nie podobało mi się krytykowanie profesora. Krytykować wolno, ale nie wolno krzywdzić. Męki przeżywam, czy wolno mi zapisać przebieg podsłyszanej rozmowy? Chyba mi nie wolno, więc zapisuję.
Zostałem na tramwajowej pętli. Chodzę sobie w bezpiecznej odległości od przystanku, żebym zdążył dobiec, gdy tramwaj podstawią. Zastanawiam się, jak należy rozmawiać. Krytykować wolno, trzeba myśleć własną głową, nawet na wykładzie najbardziej utytułowanego profesora. Krytykować, ale nie ranić. Przypowieści Salomona, przypomniało mi się, że książkę o takim mniej więcej tytule widziałem na wystawia Księgarni Świętego Wojciecha. Wyobrażam sobie profesora, który stanąłby na katedrze i powiedział: Panie i Panowie! Na moim wykładzie będziemy się zastanawiać, w jaki sposób myśleć własną głową, jak napełniać się mądrością a nie blichtrem: tymczasowym, fasadowym efekciarstwem, nie powtarzać tego, co akurat modne w Warszawie lub za oceanem. Quidquid discis, tibi discis – czy Petroniusz miał rację? Kto z państwa przygotuje rozprawkę na ten temat?
Wracam z Batorego do siebie piętnastką. Na Szymanowskiego wsiada pięciu chłopaków, przypuszczam, że są rówieśnikami tamtych studentów. Chłopaki rumiane, krępe, bardziej szerocy niż wysocy. Rozmawiają ze sobą całkiem przyzwoitą polszczyzną. Mówią między sobą dość cicho, to znaczy normalnie, tak, że ci do których mówią, słyszą, ale niekoniecznie muszą słyszeć ich rozmowę inni. Z tego, co do mnie dociera, wnioskuję, że są robotnikami budowlanymi i jadą do pracy na drugą zmianę. Patrzę na ich ręce, to znaczy dłonie i palce. Pewnie będą problemy z dobraniem wystarczającej średnicy obrączki. Jeden z nich, cały dżinsowy, w rozmowie z kolegami użył sformułowania, że: jest bardzo zażenowany. Powiedział, że jest bardzo zażenowany, że musi kłaść przed wejściem na stadion płytki chodnikowe t a k z ł e j j a k o ś c i. Mówi, że te płytki już w transporcie się rozpadają i w ogóle nie nadają się kompletnie do niczego, nawet jeśli miałyby chodzić po nich tylko kury. Chłopaki śmieją się, ale nie na pełne koło, tyko tak milczkiem, tak jak wypada się śmiać w miejscach publicznych, jakim bez dwóch zdań jest tramwaj. Inny chłopak, najgrubszy z nich (choć nie gruby), obcięty na zapałkę (na kolanie trzyma czapkę z daszkiem z łyżwą nike), mówi, że jednego więzienia za mało, żeby posadzić tych, którzy odpowiedzialni są za stadion. Za szybko jest budowany i za tanio. Chłopaki w milczeniu kiwają głowami. Myślę o słowach Norwida: „ piękno po to jest, by zachwycało, praca, by się zmartwychwstawało!” Myślę o tych chłopakach, którzy szczerze i rzetelnie chcieliby wyrazić się przez swoją pracę, chcieliby taki bruk, takie granitowe chodniki wykładać, by pokazać swoim wnukom. Tymczasem dewastacja miasta trwa. Chłopaki jadą do pracy ze zwieszonymi głowami. Wymaga się od nich jednego: szybko! szybko! szybko! Ma być oddane, nieważne, że za miesiąc się zapadnie. Że brzydkie? Wygraliśmy przetarg, jesteśmy najtańsi, mamy krótkie terminy.